Marco van Basten: Obłęd, koszmary i omamy
Jestem świeżo po lekturze biografii jednego z piłkarzy wszech czasów i powiem wam z łapą opartą w okolicach serca - to było długimi fragmentami ciężkie, trudne, dołujące. Marco Van Basten niczym Eric Clapton napisał własne „Tears in Heaven”. Nie na kilka zwrotek, a rozdziałów. Czytaliście „Spalonego” o życiu Andrzeja Iwana? No to doskonale wiecie, co znaczy dreszcz niepokoju i ściśnięty żołądek podczas czytania książki, w której to sport niby odgrywa kluczową rolę.
Powoli, bo warto uściślić fakty: facet przeszedł formalnie na emeryturę w wieku 31 lat, ale przez ostatnie dwa sezony rozegrał okrągłe ZERO minut. Ostatni raz regularnie od deski do deski występował w Milanie jako 28-latek! To właśnie ten czas datuje jako swoją - jak to nazywa - „piłkarską śmierć”. Zlatan uznaje go za drugiego najlepszego napastnika w historii - tuż za Ronaldo Fenomeno. Hernan Crespo wznosił modlitwy do jego plakatu nad łóżkiem. Fabio Capello, choć jawi się jako człowiek antypatyczny, bucowaty, bez krzty wrażliwości - płakał jak bóbr podczas jego pożegnania na San Siro. Na jego twarzy malował się wodospad. Nikt z kolei nie opisał lepiej Marco niż sam Diego Armando Maradona. „Był maszyną do zdobywania bramek, która zaczęła się psuć, kiedy miał być najlepszym z najlepszych. Nadal należał do tego grona, ale los odebrał mu szansę bycia numerem jeden na stałe”.
Ale nie tylko o piłkę chodzi, kiedy podnoszę temat jego przetrąconej duszy. Pozwolicie, że oddam głos Holendrowi. To wstrząsające świadectwo jego dzieciństwa naznaczonego niewyobrażalnym koszmarem, którego doświadczył w wieku siedmiu lat.
***
„Opowiem o dniu, którego nigdy nie zapomnę. Zima, wszystkie mecze odwołane. Często rekompensowałem to sobie grą w piłkę z chłopakiem z sąsiedztwa. Nazywał się Jopie. Był o rok starszy ode mnie i miał młodszą siostrę. Posiadał duży talent, grał już w Utrechcie. Ja byłem jeszcze w EDO z Haarlemu. Tamtej soboty byliśmy mocno znudzeni. Mogę znowu poczuć to przenikliwe zimno. Jopie miał wujka, który mieszkał w Amsterdamie. Postanowiliśmy… wybrać się do niego. Szliśmy spacerem w kierunku Maarsen, wzdłuż autostrady A2. Nie śpieszyliśmy się. Po godzinie dotarliśmy do starej fabryki napojów Raak w parku biznesowym Lage Weide. Zdaliśmy sobie wtedy sprawę, że przecież my nigdy nie dotrzemy do żadnego Amsterdamu. Zmieniliśmy plany.
„Przejdźmy przez te zamarznięte rowy aż do jeziora”. Znajdowało się ono w pobliżu.
„Pobawmy się trochę na lodzie”.
Przeprawa była banalna, szybko znaleźliśmy się wzdłuż tafli. To był spory zbiornik wodny wykopany do użytku przemysłowego. Jopie powiedział: „Dawaj, wejdziemy na lód”. Spytałem, czy to aby na pewno bezpieczne. Dostrzegłem jakąś linę: „Łap się za nią, w razie upadku, po prostu cię pociągnę do siebie”. Ruszył. Obaj kurczowo trzymaliśmy się znalezionego przedmiotu. Lód załamał się w ułamku sekundy. Jopie był tak zdumiony, nieprzygotowany, że od razu wypuścił sznur z rąk. Miał na sobie wełnianą czapkę. Niebieską z białym paskiem przez środek. Czapka unosiła się na wodzie. Pamiętam to bardzo dobrze. Nie wiedziałem, co mam robić. Byłem siedmiolatkiem. Pobiegłem tak szybko, jak mogłem, z powrotem do fabryki, kilkaset metrów dalej. Była sobota, ale musieli się tam znajdować jacyś ludzi. Wrzeszczałem w niebogłosy. Wzbudzałem niepokój na kilometr. Natychmiast wezwano policję, ale było oczywiście za późno.
Przetrzymano mnie w fabryce, kiedy policja i nurkowie ruszyli nad jezioro. Znaleźli Jopiego. Był martwy. Nie widziałem go wyciągniętego z wody. Próbowałem zrozumieć, że prawdopodobnie utonął, bo przecież nie da się oddychać pod lodem… Nie byłem w stanie sobie uzmysłowić, czym jest śmierć. Kiedy odszedł mój dziadek, miałem cztery lata. Pomyślałem wtedy: „Okej, to kiedy do nas wróci?”. Miałem to samo z Jopiem. Wryło mi się to w pamięć. Zamieszanie było ogromne. Straciłem przyjaciela. Nie musiałem niczego tłumaczyć, policjanci rozmawiali z moimi rodzicami. Emocje nie opadały. Każda sytuacja przypominała mi o tragedii. W klubie, w szkole… Nie rozmawialiśmy o tym w domu, ale to właśnie w szkole nic innego nie miało znaczenia. To był jedyny temat. Nawiedzały mnie te wspomnienia. Walczyłem, żeby przekierować myśli na cokolwiek innego, ale to było niemożliwe. Czy powinienem był wbiec na lód, by próbować go uratować? Czy powinienem wcześniej obwiązać go liną? Dlaczego uznałem, że wystarczy, aby ją trzymał?
Czas płynął, ale obrazy nie znikały. Czy mogłem wtedy stać się bohaterem? Czy mogłem temu zapobiec? Spotkałem jego rodziców. To była trauma nie do opisania. Jego ojciec wybrał butelkę. Nigdy przez to w pełni nie przebrnął. Utrzymywał przy życiu jedynie pobliski bar, w którym przesiadywał non-stop. Utrata Jopiego była dla niego końcem świata. Jego żona również zniosła to bardzo źle.
Byłem bardzo smutny przez długi czas. Miałem jego małe zdjęcie. Trzymałem je przez wieki. Na szafce nocnej lub przy sobie. Pewnego razu nie mogłem go znaleźć. Mój ojciec przyznał, że je podarł. Powiedział, że już wystarczy. Że całe moje życie kręci się wokół dramatu, niczego innego. Nie pamiętam, że byłem zły.
Zastanawiałem się jednak: dlaczego chciał się go pozbyć? Czy to naprawdę takie istotne? Czy fotografia rzeczywiście komuś szkodzi? Moja siostra i mój brat opowiadali mi później, że tata chciał mnie trzymać już od tego z daleka. Podkreślał, że mnie to wykończy. Rodzeństwo było zdania, że to głupie. Że nie ma sensu wikłać się w tabu. Dziś jako ojciec jestem bardziej otwarty. Powinno się więcej rozmawiać. Przed pięcioma laty spotkałem siostrę Jopiego. Przesłała mi kilka jego zdjęć. Rozmowa nie była czymś strasznym, nie była tak trudna jak się obawiałem. To był przecież tragiczny wypadek…”
***
Serce Van Bastena pękło jeszcze we wczesnym dzieciństwie, ale z upływem lat udało się je posklejać. Dopiero problemy zdrowotne u szczytu kariery doprowadziły go do całkowitej ruiny psychicznej. Niżej zacytuję kolejne fragmenty o problemach z kostką, ale wcześniej szybka wizualizacja i porównanie do innych gigantów sportu. Co by było, gdyby wielu z nich zeszło ze sceny w wieku Holendra. Dajmy na to:
* Cristiano Ronaldo. Emerytura: 2013 rok. Miałby o cztery triumfy w Lidze Mistrzów mniej. Nie byłby mistrzem Europy. Już pomijam takie rzeczy jak wygrana w La Liga czy dwukrotne sięgnięcie po Scudetto.
* LeBron James. Emerytura: 2012. Odszedłby z jednym (!) mistrzostwem NBA!
*Robert Lewandowski. Emerytura: 2016. Nie dołożyłby z Bayernem czterech kolejnych pater za mistrzostwo Niemiec, nie mówiąc o wiadomych indywidualnych osiągnięciach i LM.
* Lewis Hamilton. Emerytura: 2013 rok. Powędrowałby na bujany fotel z jednym tytułem mistrza świata kierowców, a przecież w tym roku wyrównał rekord siedmiu, wyśrubowany przez Michaela Schumachera…
* Michael Jordan. Kończył karierę na raty, ale wracał. Gdyby wycofał się w wieku 28 lat na dobre - byłoby to w 1991 roku. Podobnie jak LeBron - miałby jeden pierścień.
* Roger Federer - wyliczanie garnków zbędne. Nie grałby od jedenastu lat.
MVB miał tylko 28 lat, ale zdążył zostać postacią niemal sakralną. Silvio Berlusconi otaczał go taką samą miłością jak swoje największe diwy. Marco był facetem, który na boisku poruszał się z gracją niedostępną dla innych. Wyglądał, jakby chodził po wodzie. I ładował do bramki jak z karabinu. Mistrzostwo Europy, trzy (!!!) Złote Piłki, dopiero się rozkręcał…
Wiele lat później, w 2012 roku pewna marka piwna zorganizowała przyjemną reklamę przed Euro 2012 z udziałem Zbigniewa Bońka, Luisa Figo i Marco Van Bastena. Na dodatek z podłożoną muzyką Guns’N’Roses. Waga superciężka. Sporo tu piszę o wieku - ja dla odmiany miałem lat 20. Pierwszy mecz piłkarski w życiu obejrzałem bardzo późno, jako ośmiolatek. To był finał Euro 2000. Van Basten miał wtedy 36 lat, a zupełnie nie przystawał do mojej ery. Zniknął tak wcześnie, że był mi znany tylko z opowiadań i YouTube’a, którego kurczowo przeszukiwałem w celu nadrabiania jego bramek. Byłem oczarowany i miałem pełne portki. Powierzono mi misję życia. Jeszcze za czasów Weszło. Krzysiek Stanowski w niewytłumaczalny sposób uznał, że powierzy mi szansę zrobienia tej rozmowy. Może z litości, ale doceniam!
Pamiętam dobę przed. Przegląd szafy w Świdniku, podczas którego wyciągałem sparciałą i zmechaconą koszulę koloru zgniłej zieleni, którą dostałem od ciotki. Prezentowała się jak kombinezon czarnobylskiego likwidatora. Resztki rozsądku kazały mi się trzymać od niej z daleka, więc podjechałem skuterem kilkaset metrów do mojego kumpla Damiana. No, daleko mu było w garderobie do standardów Lagerfelda czy Pierre’a Cardina, ale coś tam mi wynalazł. Jeansowego bodaj. W nocy nie zmrużyłem oka, następnego dnia wskoczyłem do pociągu odjeżdżającego w kierunku Warszawy. Wielkiego ośrodka.
Zakładam, że byłem trochę jak Borat. Gdybym już wtedy znał Piotrka Kędzierskiego, pewnie zechciałby mi pokazać, czym są ruchome schody, jak to uczynił kiedyś przed formacją Jeden Osiem L (jeden z pranków w 4FunTV). Gdybym prowadził lokalny biznes gastronomiczny (z racji wieku, musiałbym mieć chyba wtedy dofinansowanie wujka z Ameryki), Magda Gessler po przekroczeniu progu - w ramach swoich rewolucji - oblałaby mnie wrzątkiem. Z nadzieją, że to pomoże. Telepałem się. Każdy krok po opuszczeniu Dworca Centralnego przychodził z trudem. W głowie szumiały dwa wyrazy: Van. Basten. To nie była moja ikona. Ale wystarczył jeden telefon kilka dni wcześniej do przyjaciela mojego ojca. Niejakiemu „Vladowi” zawiesił się głos, kiedy zdradziłem, z kim mam się spotkać. Zdałem sobie sprawę, że zrobiło się poważnie. Że to jak audiencja u papieża i mój organizm buntował się z każdym pochłoniętym metrem w kierunku hotelu Westin. Chciałem uciec, serce łomotało mi tak, że miałem mroczki przed oczami. Czułem się jak Andy Townsend, reprezentant Irlandii, który przed meczem z Holendrami na mundialu w 1990 roku dostał ataku paniki w tunelu na widok… Van Bastena! Przeszedłem przez drzwi obrotowe i wprost piszczało mi w uszach, zapociłem się w przedbiegach jak świnia. Tomek Ćwiąkała miał robić wywiad z Luisem Figo, usiedliśmy przy stole cokolwiek ustalić, może skonsultować… Wedle planu ja miałem zająć się Holendrem. Kątem oka dostrzegłem cień za plecami. Ktoś wskazał palcem na nas, za chwilę spod ziemi wyrósł Zbigniew Boniek, który tylko rzucił: „Co, to wy mieliście gadać z Van Bastenem? Zaraz go zawołam”. Byłem na stówę blady od świtu, ale zakładam, że po tych słowach zrobiłem się przezroczysty jak Patrick Swayze w filmie „Uwierzyć w ducha”. Zapadałem się w fotelu jak w ruchomych piaskach. Błagalnym spojrzeniem utrzymałem Tomka Ćwiąkałę na krześle. Z nadzieją, że sobie nie pójdzie. Marzyłem, żeby został ze mną, ale chyba nawet nie byłem w stanie tego wyartykułować. Jak dobrze, że ten Figo akurat wtedy kaprysił… A Tomek został!
Po chwili zjawił się Van Basten. Majestatyczny, wyprostowany, jakby z aureolą nad głową. Ale też bardzo spokojny i stonowany, delikatny w sądach. W ramach researchu oglądałem wywiad z Sandro Mazzolą, legendą Interu. Chłopina zarzekał się, że namawiał władze klubu na transfer Holendra, chcąc uprzedzić Milan. Zacząłem zatem jedno z pytań: - „Mogłeś zostać legendą Interu…” - „Milanu…” - „Nie, nie, chodzi o to, co wygadywał Sandro Mazzola (…)”.
To był jeden z tych momentów, kiedy się ożywił i zaśmiał. Wyznał, że „Nerrazzuri” niby się na niego czaili, a ostatecznie nawet nie złożyli oferty. Zrobiła to Fiorentina. Potem do gry wkroczył jednak Milan i zamknął dyskusję. Dało mi to jednak do zrozumienia, że drzemie w nim pokora. Jak on w ogóle mógł się wtedy wtrącić z tym Milanem? Co on miał w głowie?! Nie widział, że siedzi z jakimś szczeniakiem? Kwestionował własny status? Potwierdził nam też surrealistyczną historię, która wydawała się być czymś z kategorii urban legends. Silvio Berlusconi miał zdecydować, który napastnik trafi na San Siro: Ian Rush czy Van Basten. Wystarczyło mu 30 sekund puszczonej taśmy VHS, żeby podjąć decyzję…
Rozmowa dobiegła końca, Van Basten się zerwał, a ja błyskawicznie chwyciłem za aparat i przekazałem go na ręce Ćwiąkiego. Chciałem się potem pochwalić rodzinie z Holandii, która pracuje w KLM. Mam wspólną fotografię z Marco w tej strasznej koszuli. Jako rozdygotany gołowąs. Nie byłem w stanie się uśmiechnąć, bo drżał mi każdy mięsień na twarzy. Wyszedł grymas. Nie wiem, czy kiedykolwiek dorosnę do tego, by chcieć grzebać w tych archiwach. Całe szczęście znajdują się na moim starym komputerze stacjonarnym, z daleka od aktualnego adresu zamieszkania. Pokrak kontra jeden z najlepszych piłkarzy wszech czasów. Za duża koszulka kontra idealnie skrojona marynarka. Zobaczyłem dzisiaj modę Van Bastena dla odmiany z 1995, kiedy żegnał się z San Siro. To pocieszające, bo wygląda na to, że w zasadzie podczas naszego spotkania oddałem swoją stylówą hołd dla czasów, kiedy był jeszcze czynnym piłkarzem… If you know, what I mean.
Przez ostatnie osiem lat poszerzałem wiedzę na jego temat, w sieci i w telewizji przybywało archiwalnych klipów, stawały się bardziej dostępne. Kupowałem stare numery „World Soccer”, które opisywały jego wyczyny. Chłonąłem jego kult za pośrednictwem zakurzonej „Piłki Nożnej Plus”, którą wyrwałem na jednej z aukcji. I wiecie co? Z dzisiejszą wiedzą… na jego widok po prostu bym omdlał!
No, to wracamy do książki. Do fragmentów kilku rozdziałów, rozsypanki, z której wyciągnąłem naprawdę przytłaczające wątki…
***
„Nie, nigdy nie zażywałem fety. Nie byłem uzależniony od koki. Nie leżałem nago w basenie pełnym kobiet podczas Mistrzostw Europy lub Świata. Nie byłem hazardzistą. Nie nosiłem peruki. Muszę was rozczarować. Napisano o mnie wiele, bardzo wiele. Strasznych bzdur, których nawet nie chciałem czytać. Nie interesowałem się tym, rzucałem od razu gazety w kąt. Przez lata nie widziałem w sobie niczego ciekawego. Byłem zwykłym gościem, który nieźle kopał piłkę. Czułem, że uwaga skupiona na mnie stanowi dodatkowy ciężar. Dziennikarze, kibice, reflektory. Wiele hałasu o nic - naprawdę tak myślałem. Traktowałem to raczej jako zbiór irytujących elementów w życiu zawodowym. Odciągały mnie od celu. Chciałem być najlepszy w swojej dziedzinie. I mam na myśli bycie absolutnie najlepszym na świecie. Chciałem, żeby to wszystko znalazło się gdzieś z boku, z dala ode mnie. A ja pędziłem w kierunku, który sam sobie wyznaczyłem. Można to nazwać niemalże ślepym pragnieniem. Instynktem pierwotnym. Usuwałem ze swojej drogi wszelkie przeszkody. Rywali, sędziów, trenerów, członków zarządu. Nawet kolegów. Stawałem się coraz lepszy i lepszy. Wyrafinowany wręcz. Nigdy nie uczynię futbolu bardziej romantycznym niż jest. To elitarny sport. Trudne środowisko, nieustępliwe. Zjedz kogoś lub sam zostaniesz zjedzony. Nie byłem zbyt przyjazny dla osób, które nie chciały mi pomóc w realizacji planów. Nie da się zrobić omletu bez rozbijania jajek. Nauczyłem się tego jeszcze na długo przed dziesiątymi urodzinami, kiedy graliśmy w piłkę przeciwko surowym gościom z Utrechtu. Jeśli miałeś talent, kopali cię. To proste. Wiedziałem, że muszę przed nimi wiać i strzelać gole. To była jedyna forma obrony. A piłka nauczyła mnie, że tylko zwycięstwa mają sens. Ambicja była moim paliwem. W grudniu 1992 roku znalazłem się na Olimpie. Wybrano mnie najlepszym piłkarzem w Europie po raz trzeci.
Dokonywałem rzeczy, których nikt wcześniej nie dokonał. Upadek był zatem bardzo bolesny. Tuż przed świętami poszedłem pod nóż, za który chwycił doktor Marti. Znowu ta nieszczęsna prawa kostka. Cztery godziny później cały mój świat uległ zmianie, choć nawet o tym nie wiedziałem. Nigdy już nie mogłem kopać piłki tak dobrze. Nigdy nie mogłem spokojnie sycić się dźwiękiem futbolówki wpadającej do siatki. Nigdy już nie mogłem wzbić się w powietrze po golu w dawnej euforii. Przez trzy kolejne lata próbowałem wszystkiego, by odzyskać to, co straciłem. Absolutnie wszystko. Daleko ponad progiem bólu. Niestety, pewne rzeczy pozostały nieodwracalne. Skończone. Później cieszyłem się, kiedy przyszedł dzień, w którym wybrałem się bez bólu na spacer do piekarni. Nigdy o tym zbyt wiele nie mówiłem, a straciłem wszystkie marzenia. Ukrywałem się przez długich siedem lat. Na polach golfowych. Pośród przyjaciół, rodziny. Nadszedł czas o wszystkim opowiedzieć. (…)
21 grudnia 1992, St. Moritz
Byłem zdenerwowany, choć było to dziwne uczucie, biorąc pod uwagę luksusy, które mnie otaczały. Wylądowałem w Szwajcarii prywatnym samolotem Berlusconiego. Traktowano mnie jak księcia. Łóżka były większe i szersze niż w Holandii. Jedzenie było obłędne, a widok na góry zniewalający. Klinik Gut była uznawana za jedną z najlepszych na Starym Kontynencie, ale wciąż byłem dość niepewny. Musiałem przejść drugą operację kostki w ciągu czterech lat.
Kilka tygodni wcześniej zostałem wybrany najlepszym piłkarzem świata przez FIFA. Skończyłem przed dwoma miesiącami 28 lat - wrzucałem do gabloty mistrzostwa Włoch, Puchary Mistrzów, Puchary Interkontynentalne i Mistrzostwo Europy. Na pewno nie byłem skończony.
Ale jednocześnie: szpitale, kliniki, jakkolwiek pięknego wnętrza by nie miały, za każdym razem uwypukliły moją wrażliwość. Prawda była następująca - przez cztery lata, po każdym meczu, zawsze miałem potężnie spuchniętą kostkę. Kiedy w trakcie meczów towarzyszył nam ziąb, podłoże robiło się twardsze. W efekcie cierpiałem przez kolejne dwa dni.
Klub wolał, żebym odłożył operację na koniec sezonu i ciągnął dalej robotę z Fabio Capello. Od jego przyjścia byliśmy niepokonani. Zdecydowałem się jednak na operację. Chciałem wreszcie mieć spokój. Biorąc pod uwagę sukces poprzedniego zabiegu - powinienem wrócić do doktora Martiego. Znał moją kostkę lepiej niż ktokolwiek inny. To on zarządzał kliniką w St. Moritz, która znajdowała się trzy godziny drogi od Mediolanu. Miał tylko „oczyścić” nogę, usunąć fragmenty kości. W okresie poprzedzającym operację przez trzy tygodnie mierzyłem się ze stanami zapalnymi. Groziły mi kolejne uszkodzenia chrząstki. Mogliśmy poczekać, ale uznaliśmy, że okres zimowy jest w porządku na taki manewr. Miałem być gotowy do gry za cztery tygodnie. (…)
Po wybudzeniu z narkozy nie miałem pojęcia, jak gorączkowe dyskusje toczyły się nad moją głową. Nie podejrzewałem również jak bardzo zmieni się moje życie. W następnych dniach odwiedzał mnie Berlusconi. Jego obecność przy moim łóżku napawała mnie dumą. Pewnego razu, ku mojemu zdziwieniu, pojawił się Gianni Agnelli. Wyznał: „Popełniliśmy wielki błąd, powinniśmy byli cię ściągnąć do Juve w 1987 roku”. Jego słowa głęboko mnie poruszyły. (…)
Ból po operacji był jeszcze większy niż przed. Nieznośny, przeszywający. Ostry. Miałem wcześniej sporo kłopotów po treningach czy meczach. Noga potwornie puchła. Teraz po prostu była cała czerwona, spuchnięta, jakby mokra. A rana nie chciała się nawet zabliźnić… (…) 1995 Jest ciemno, a ja czołgam się po kafelkach. Rękoma, przyklejony do podłogi. Na kolanach. Mój pęcherz jest pełny. Zaraz pęknie. Do łazienki mam przynajmniej dwie minuty. Wiem co robię. Zaczynam odliczać, odwracam uwagę od bólu. Sekunda po sekundzie. Do stu dwudziestu. Progi są najtrudniejszą częścią, ponieważ moja kostka nie może się o nie otrzeć, muszę unieść kończynę. Przygryzam wargę, żeby nie krzyknąć. Środki przeciwbólowe przestały działać w środku nocy, ale nie mogę nikogo obudzić. Nie chcę też, żeby domownicy zobaczyli mnie w takim stanie. Nawet moi bliscy. A może inaczej - byle nie oni! Czasami moja żona ewidentnie udawała, że niczego nie słyszy, bo znała moją dumę. Chciała oszczędzić mi wstydu. Ból znajdował zawsze drogę, żeby we mnie uderzyć. Niezależnie od prochów. Od dwóch tygodni mam problemy z żołądkiem, bo biorę ich za dużo. Byłem piłkarzem, który nie był zdolny do uprawiania swojego zawodu. Stałem się człowiekiem, który nie mógł chodzić. Jeszcze ponad dwa lata temu funkcjonowałem jako zawodowiec. Milan dalej zapraszał mnie na mecze, ale nie chciałem pokazać się o kulach. Wszyscy chcieli pomóc, wszyscy byli dobrej woli, ale chciałem grać boga. Opuściłem toaletę i poczołgałem się w kierunku łóżka. Z nadzieją, że jeszcze chwile pośpię. (…) EPILOG
Cóż to była za dziwna podróż. Dziś mogę ze spokojem spojrzeć na wszystkie problemy z kostką i przyjrzeć się innym rzeczom. Najbardziej dotkliwy był kontrast między wzlotami, a upadkami. Przed i po 21 grudnia 1992. Różnica była wprost gigantyczna. Znajdowałem się na szczycie i nagle spadłem do głębokiej doliny. Taplałem się w błocie. Wylądowałem w kanale. Trudno mi znieść te późniejsze trzy lata. Nie mogłem tego przełknąć, przetrawić. Próbowałem się wydostać, wyjść na powierzchnię, ale tkwiłem w zgniliźnie. Zadawałem sobie w kółko te same pytania. Co mam robić? Czego potrzebuję? To było wielkie wyzwanie. Nic nie przyniosło efektu. Moja misja zakończyła się kompletną porażką. Później wreszcie udało mi się odzyskać normalne życie. Bez bólu, ale z poświęceniami. Umarłem nie jako człowiek, a jako piłkarz. Nie zajmowałem sobie już od pewnego momentu głowy, kto był temu winny. Jedynym zmartwieniem było odnalezienie się w nowych realiach.
Przechodziłem przez całą paletę emocji. Niedowierzanie towarzyszyło mi najczęściej. Nigdy nie planowałem, co dalej, kiedy nagle nie będę mógł kopnąć piłki. Nie chodziło nawet o to, że byłem zbyt dobry i zbyt młody na emeryturę. Chodziło o utratę miłości mojego życia. To nawet mało powiedziane! Piłka nożna była dla mnie czymś więcej! Towarzyszyła mi od czwartego roku życia. Wszędzie. Na ulicy, w szkole, w klubie. Gdziekolwiek. Przysięgam: zawsze. Potem nagle wszystko ustało. Czułem się źle. Nie wierzyłem, że mogło mnie to spotkać. Straciłem całe życie, bo jedynym jej sensem był futbol.
Nadszedł czas, gdy się podniosłem. Wynurzyłem. Bombardowanie ustało. Wojna skończona. Rozejrzałem się wokół. Co mi zostało? Co jeszcze mogę zbudować? Przyszła ulga. Uwolniłem się od bólu. Oczyściło mi to umysł - dotarło do mnie, że muszę coś zmienić. Bywałem egoistą, wszystko chciałem robić samemu i po swojemu. Szkoda, że od dwudziestego ósmego roku życia nie byłem w stanie pokazać ludziom niczego więcej. Nie mogłem dzielić się tą radością. Wiem, że sporo osób doceniało to, co potrafiłem. To wiele wspaniałych wspomnień. Nigdy nie poznam odpowiedzi na temat przyczyn mojej kontuzji. Bóg nie zdradził mi, co poszło nie tak. Nigdy nie przysłał mi listu ze słowem wyjaśnienia.
Jestem teraz szczęśliwym facetem. Pytania, które sobie stawiałem były za trudne, bo poszukiwanie racjonalnego wytłumaczenia było niemożliwe. Może stałbym się kompletnie nieznośny, gdybym wszystko wygrał i zawsze stawiał na swoim? Tego też nie wiem, ale tak mogło być. Kluczyłem, szukałem sensu. Dzieliłem się sukcesami z milionami ludzi, ale w nędzy byłem przeważnie sam. Tyle, że nią akurat nikogo nie chciałem obdarowywać. To byłoby jeszcze gorsze.
Chwile, w których jesteś czyimś idolem, są niebywałe. Uwielbiałem otwierać wynik. Stadion zawsze był w ekstazie. Kiedy odskakiwaliśmy rywalowi na 2:0 lub 3:0 i zostawało pół godziny gry - napawałem się tym uczuciem. Wiedziałem, że mamy już wszystko w kieszeni. Sporo wygrałem, gwarantowało mi to mnóstwo uniesień, ale było to niezwykle wymagające i intensywne. Dzisiaj wiem, że mam już wszystko pod kontrolą. Rodzi się teraz we mnie kolejne pytanie, już podczas pracy nad książką. Czy wszystko się już wyrównało? Zbalansowało? Czy dostałem zwrot za cenę, którą zapłaciłem? Jestem ciekaw odpowiedzi.
Czym byłoby moje życie bez tej całej sinusoidy? Gdybym nie został piłkarzem - nigdy nie zaznałbym tej euforycznej radości nieporównywalnej z niczym innym. To może brzmieć szaleńczo przy tejże niedoli z kostką i wszystkimi przygodami, ale dobrze się stało, że wybrałem ten zawód. Nawet mimo okresów mroku. Znowu mogę funkcjonować jak normalna osoba. Żyć jak normalna osoba! Stanowi to dla mnie wielką wartość. Zawsze wybierałem najkrótszą możliwą drogę z punktu A do B. Miało być najszybciej i jak najbardziej intensywnie. Czułem się niepowstrzymany. Nagle uderzyłem w mur. Nie dało się go obejść ani skruszyć przez kontuzję. Odnalazłem po latach frajdę w innych aktywnościach. W tenisie, golfie, squashu… Może moja obsesja na punkcie perfekcji doprowadziła do tego, że zajechałem swój organizm? Sam sprowadziłem na siebie to nieszczęście? A może powinienem był zaciskać zęby, żyć z bólem i unikać kolejnych operacji, które wcale nie przybliżały mnie do stanu używalności? Może powinienem był odpuścić tych wszystkich lekarzy? A może dobierać innych? Lądowałem pod skalpelem ze świadomością ryzyka, ale chciałem być zdrowy. Szkoda, że od razu nie zdecydowałem: „Dopóki odczuwam ból, nie gram w piłkę” - wtedy na pewno wydłużyłbym swoją karierę, ale byłem uparty. Pewnie zrobiłbym to samo, gdybym miał powtórzyć swoje życie. Z taką osobowością znowu popełniłbym ten sam błąd.
FILIP KAPICA